czwartek, 31 marca 2011

Udomawiam wiosnę czyli naleśniki skąpane w pomarańczowym słońcu.


Karcę się w myślach za tą przerwę w pisaniu. Co prawda, nie zanosi się na to, aby ktoś tu niecierpliwie czekał na moje kulinarne wynurzenia i takie inne. Ale czyja to wina? Wyłącznie moja.  Nie potrafię póki co przełamać się i zostawiać zaproszeń w komentarzach na innych blogach, a chyba tak się właśnie daje znać o swoim istnieniu. 
Nic to jednak, ja jako niepoprawna optymistka po prostu wierzę, że kiedyś przypadkiem ktoś tu wdepnie i już mnie nie opuści:) Ale zanim to nastąpi, sferę marzeń odstawmy na bok i skupmy się na czymś bardzo namacalnym. Naleśniki. Bo o nich dziś mowa, były namacalne jeszcze jakiś czas temu, ale zaraz potem zniknęły w otchłani gębowej Kota. Ku mojej radości oczywiście.
Jedna rzecz jest istotna. Ciasto naleśnikowe zawsze robię improwizowane, na "oko" aż konsystencja mnie zadowoli. Drugą rzeczą jest fakt, że nienawidzę smażenia naleśników, gdyż cierpliwości mi brak, a jak jakiś gagatek się rozleci bądź sklei to już wychodzę z siebie  i grożę bojkotem. Wtedy do akcji wkracza On. Pewnym krokiem dominuje kuchenną przestrzeń i z kocią lekkością  tworzy i pomnaża rumiane, okrągłe placuszki. Małżonek mój tak jak na co dzień nie ukazuje swych talentów kulinarnych, tak naleśniki podrzuca doskonale. Z rozkoszą zajmuję się wówczas dodatkami i oczywiście sednem-nadzieniem.  Tym razem postanowiłam że w środku będzie biały ser, z dodatkiem śmietany, cukru pudru oraz truskawki. Wiem, wiem że truskawkowy sezon dopiero przed nami, ja jednak z ciekawości pokusiłam się o paczuszkę truskawek hiszpańskich, które ochoto mrugały do mnie i nęciły czerwienią przy kasie. A niech będzie, biorę i już widzę je na stole podczas sobotniego śniadanka. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy po pierwszym kęsie, nie doszukałam się tak obiecanego przez wygląd aromatu truskawki. Oczywiście, zakładałam że nie będzie to Mount Everest truskawkowy, jednak liczyłam chociaż na przyzwoity poziom truskawki w truskawce. Niestety, nie wszystko truskawka co się czerwieni. Dlatego zamiast celebrować każdy kęs tych kilku truskawek (7zł) nie miałam skrupułów i dodałam je do wnętrza naleśników.  Ale to wcale nie truskawki pełnią tu główną rolę. Główną rolę pełnił pomarańczowy sos. Starta skórka z pomarańczy (2 sztuki), wyciśnięty z nich sok, cukier i masło(duża łyżka). Wszystko na małym ogniu delikatnie mieszamy aż do gładkiej konsystencji. Kiedy zwijamy nasze naleśniki w trójkąty, tuż przed podaniem,polewamy je z wierzchu obficie naszym sosem, najlepiej jeszcze ciepłym. Dodam, że podczas robienia ciasta naleśnikowego, również do niego dodałam wyciśnięty sok z pomarańczy oraz cynamon, który nadaje piękny zapach usmażonym naleśnikom. Naleśniki były pyszne, ale czy naleśniki mogą takie nie być? Przecież nawet z samym dżemem wodzą na pokuszenie. Nasz maluch skończył  9 miesięcy i odtąd staram mu się dawać do próbowania wszystko co jemy, zatem naleśnik  powędrował do małych łapek i z radością  znikał między małymi ząbkami (a ma już całe 7). I właśnie ten widok zainspirował mnie aby kilka dni później zrobić naleśniki skierowane do dzieci.  Chciałam aby zajadając suchego naleśnika, taki brzdąc dostał coś wartościowego oprócz mąki. Ugotowałam więc rozdrobniony szpinak, do tego marchewkę, dorzuciłam do ciasta i ujednoliciłam blenderem. Efekt? Piękny zielony kolor. A usmażone przez Kota takie naleśniki wyglądały jak zrobione z uroczego Shreka. Mały był zachwycony sprężystym, zielonym czymś a ja całkiem miło zaskoczona zielonymi naleśnikami z mięsem mielonym, pieczarkami i fetą. Brakowało mi jeszcze sosu czosnkowego, ale zwyczajnie zabrakło czasu, naleśniki zniknęły, a ja nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Zatem uwierzcie mi proszę na słowo, że prezentowały się naprawdę shrekowo. Mniam. 


Pozdrawiam serdecznie!

środa, 16 marca 2011

Imbirowe wariacje na temat obiadu

Ostatnio ciężko mi poukładać sobie wiele spraw na około. Czuję, że wybiłam się z rytmu, nawet skrupulatny plan który dumnie powiesiłam na lodówce nie robi na mnie wrażenia. Nic to. Postanowiłam winą obarczyć tajemniczego mikroba, który panoszy się ostatnio w naszym domu i sprawia że małemu kapie z nosa, a ja jestem  jakaś taka rozbita. Ale do rzeczy, do rzeczy...


Świeży imbir. Cudowne maleństwo, które zakupiłam ostatnio natchnęło mnie do pewnych wariacji kulinarnych. Miało być półsłodko, korzennie, trochę pikantnie, a przy tym lekko i bardzo aromatycznie.  W swoich myślach próbowałam połączyć potencjalnych kandydatów i tak oto do głównej obsady dostali się: podwójny filet z kurczaka, jeden świeży (może być też puszkowy) ananas, ser mozzarella, sok pomarańczowy, świeży imbir, kolendra, cynamon, gałka muszkatołowa, sól, pieprz cayenne, pieprz czarny, cukier, rukola. Zapewne nie jestem zbyt dokładna w podawaniu proporcji, ale to tylko dlatego że kiedy gotuję improwizując, sypię, wlewam i mieszam na "oko". I Was też zachęcam do wypróbowaniu tej metody, nie zapominając jednocześnie o czujności powonienia. Potem ciężko mi odtworzyć dokładną wersje wydarzeń, ale obiecuję że popracuję nad tym. Zatem do sedna.
 Moim priorytetem w tej potrawie była bardzo wyraźna nuta imbirowa, lekko wręcz rozgrzewająca już po pierwszym kęsie. Ale warunek był też jeszcze jeden, musiała być w tym wyczuwalna słodycz. Uznałam że ananas i imbir to dobrana parka i nie myliłam się. Rozczarował mnie tylko zakupiony przeze mnie owoc, który nie był tak słodki jak oczekiwałam. Dlatego musiałam sięgnąć po cukier.Oj,  znowu zero konkretów. Może teraz się uda:


Fileta   kroimy w paski, bądź na dość spore kawałki. Przyprawionego solą, pieprzem i wedle uznania chilli, smażymy do zarumienienia się. Następnie dodajemy pokrojonego w kawałki ananasa. Pozwalamy im na integrację.Dodajemy starty na małych oczkach  imbir (ok.łyżki stołowej), pół łyżeczki cynamonu, dwie szczypty tartej gałki muszkatołowej. (Na tym etapie przeniosłam zawartość patelni do garnka.) Podlewamy wszystko sokiem pomarańczowym (ok. pół szklanki) Jest to dobry moment na spróbowanie czy nasz imbir zdominował już towarzyszy. Zapewne czegoś będzie nam w smaku brakować. Słodyczy. Zatem dosypujemy ok. łyżki stołowej cukru. Całość mieszamy, podlewając sokiem jeśli jest nam za słodko, lub słodząc jeśli jest taka potrzeba. Następnie kroimy mozzarellę na kawałki i dodajemy do naszej mikstury (ja zrobiłam błąd dodając ją na etapie smażenia kurczaka- całkowicie się z nim zintegrowała) Całość dusimy  na średnim ogniu, dosalając i doprawiając aż do efektu zadowalającego. Na koniec dodajemy jeszcze kolendrę, która swą cytrynową nutą doskonale dopełnia całość.
 Tak jak wspominałam na początku. Delikatne mięso kurczaka powinno być całkowicie zdominowane aromatem imbirowym i słodyczą ananasa. Najlepiej smakuje  podane  z ryżem, oraz liśćmi rukoli. Smacznego!!


niedziela, 13 marca 2011

Apetyczny weekend

Jak zwykle zapomniałam swojego hasła do bloga. Całe szczęście można go całkiem sprawnie odzyskać. Hasło odzyskane a ja szczęśliwa że znów tu jestem. Weekend minął nam bardzo apetycznie, głównie dlatego że w sobotę odbyła się impreza imieninowa Babci Krysi. Jak zwykle same smakołyki. Po apetycznej pikantnej zupie- kremie z  czerwonej soczewicy, z pieprzem cayenne wjechały na stół soczyste rolady wieprzowe z bogatym wnętrzem z boczku i warzyw. Na uwagę zasługuje też bakłażan zapiekany z żółtym serem i pomidorami. Kiedy już  trzymałam troskliwie się za brzuch, nastąpił czas sałatek, pysznych tostów z pastą z dorsza i twarożku oraz galarety mięsnej która skropiona cytryną kusiła moje podniebienie. Na tym etapie już tylko moje oczy jadły, reszta odmówiła posłuszeństwa. I na koniec, wjechały o dziwo aż trzy torty i cztery ciasta. Poległam na stracie. Mimo tych wspaniałości i miłości do słodkości postanowiłam tylko łyżeczką uszczknąć gryza każdego z wypieków z kociego talerza. Kot nie protestował. A ja miałam czyste sumienie, że tym razem nie przejem się jak to bywało do tej pory. Ale cóż z tego, skoro na odchodne dostaliśmy dwa duże pudełka z ciastami, tortami, pojemniczki z sałatkami i...moją ukochana galaretą. Szlag trafił moja wstrzemięźliwość. I tyle w temacie.


Chciałabym jeszcze cofnąć się do sobotniego poranka, kiedy to po dość wczesnej pobudce, którą zawdzięczamy naszemu maluchowi, postanowiłam przeanalizować stan lodówki  i ponownie wykorzystać do cna  składniki, które delikatnie mówiąc, wypadałoby już zjeść zanim będzie za późno - jak np. plasterki szynki czy ser pleśniowy. Chlebak zakomunikował mi że na stanie ma apetyczne ciabatty, a kupiona dzień wcześniej ruccola prosiła się o uwagę. Zatem do dzieła. Włączam piekarnik na ok.160 stopni. Przekrojone ciabatty smaruję masłem, na połowie układam szynkę z plastrami żółtego sera, na pozostałej części plasterki sera pleśniowego.  Na całość układam plasterki pomidora, posypuję przyprawą włoską (jest to mieszanka oregano, bazylii itp), pieprz, sól, a następnie  parę listków rukoli i wkładam do piekarnika na ok 10 minut, a raczej do momentu kiedy uznam że stopień przypieczenia spełnia moje oczekiwania. Po wyjęciu posypuję raz jeszcze ruccolą i cieszę oczy, kiedy Kot zajada zachwalając walory smakowe. Proste a jakie smaczne!A przecież gdyby nie ten piekarnik, gdyby nie ta rukola, to były by najnormalniejsze w świecie kanapki.
 Zdarza się u nas niestety, że zakupiona wędlina idzie topornie i po jakimś czasie nie ma się już chęci spożywać jej w pierwszej kolejności. Najczęściej więc ląduje w smakowitej jajecznicy bądź podsmażana wraca do łask na kanapkę.  W moich zapiekanych ciabattach również doskonale się odnalazła. Tak więc można powiedzieć, że ponownie uprawiam recykling śniadaniowy. Nie myślcie jednak proszę że u nas ten recykling od rana do wieczora. Aż tak strasznej ilości "recyklingowych" produktów nie posiadamy. Tylko od czasu do czasu warto coś "reanimować".
Kończę zatem posta, sprzątam okruszki po spałaszowanym cieście i życzę miłego poniedziałku!

środa, 2 marca 2011

Recykling śniadaniowy

Nareszcie mamy słońce. W człowieka wstępuje energia, optymizm i chęć do działania. Nawet poranne wstawanie nie jest już przykrym obowiązkiem, kiedy pokój oblewa słoneczny rumieniec. I tak, od paru dni bez marudzenia wstajemy z Kotem kiedy nasze "Berbecium Mobile" budzi się po godzinie szóstej. Kot nie ma w zwyczaju zjadać śniadania przed pracą, a pod wpływem uroczej aury porannej zasiadł ze mną do stołu i delektował się słonecznym porankiem. Bo dla mnie słońce w kuchni to niezwykły znak. Zwiastun. To oznacza że dzień będzie udany, że kawa będzie smakować jak nigdy wcześniej, że Maleństwo będzie dziś grzeczne, a moje pichcenie spotka się z zachwytem Kota i mojego żołądka. 
No właśnie. Co tu zjeść na śniadanie. Zerkam do lodówki. Parówki?  Wędlina? Ser? Nic nie pasuje do pląsów promieni na moim stole. To musi być lekkie, wiosenne, świeże i ładne. Odwiedzam chlebak. Napotykam twardy  chleb Nizza jasny i oczom nie wierzę że jest w takim stanie. Jest tak smaczny że najczęściej pochłaniamy go z samym masłem i to cały! Niebywałe że został tak zlekceważony. No tak, nie było nas dwa dni w domu. Udzielam nam szybkiego rozgrzeszenia i główkuję nad reanimacją a raczej recyklingiem czerstwego pieczywa. I nagle jest. Pomysł. Ręce same sięgają po składniki: jajko, mleko, cukier puder, cynamon, masło i nasz czerstwy bohater. Kroimy chlebek, jajko roztrzepujemy z mlekiem, cynamonem , cukrem pudrem. Na patelni roztapiamy masełko, chlebek maczamy w jajeczno-mlecznej miksturze i smażymy na patelni z dwóch stron aż do uzyskania złotego koloru. Po "zezłoceniu" polecam odstawić patelnię pod przykryciem na trzy minuty aby masełko wsiąknęło i nasze tosty zrobiły się pulchne. Nasze francuskie tosty gotowe! A jako wisienkę na "toście" zaangażowałam  maliny w syropie naszej babci Krysi. Nieocenione w smaku i aromacie. Jeśli nie macie malinek od babci Krysi, Zosi lub Marysi śmiało sięgajcie po dżem, konfitury lub gesty sok ze sklepu...bo tak pysznym tostom nie da się zrobić źle..no może poza musztardą, chociaż kto wie? 
Smakowitości zatem Wam życzę i słońca, dużo słońca!

wtorek, 1 marca 2011

Od czegoś trzeba zacząć..
















  
  Kilka  słów o mnie i blogu na który być może kiedyś traficie. 
Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, tak naprawdę jestem wręcz stworzona po to, by blogów nie pisać. Począwszy od spraw technicznych gdzie same ustawienia zajmują mi wieki, po sprawy metafizyczne -gdzie komputer się zawiesza  gdy tylko się w pobliżu pojawię (podobnie toster, mikrofalówka) przez kwestie organizacyjną- brak konsekwencji i systematyczności ( a blog uwagi wymaga) po ciekawe treści, czyli czy ja mam o czym pisać? Być może wszystko to miało by znaczenie gdyby nie fakt, że istnieją jeszcze imbrykowe marzenia. I chyba o nich tu będzie. O poszukiwaniu naszego wymarzonego domu, o jedzeniu, jedzeniu i jedzeniu, o inspiracjach i rodzących się mini talentach (bądź antytalentach).
 Piszę  popijając właśnie aromatyczną herbatę z mięty, kawałków pomarańczy, szczypty tartego imbiru, gałki muszkatołowej, cynamonu i cukru (ilość do smaku). Idealna na wieczór kiedy chcemy się wyciszyć i dla osób którym chwilowo znudziły się wariacje na temat herbaty czarnej. Nie wiem jak Wy, ale ja wieczorem muszę mieć coś słodkiego, a dziś mi się poszczęściło, bo ostał się kawałek placka drożdżowego teścia. Niczego więcej do szczęścia mi więcej nie trzeba. No może poza całą blachą takiego drożdżaka.:)

Pozdrawiam wieczorowo